
RPA #3 – Afryka z lotu ptaka, dobry wieczór Cape Town!
Strach przed lataniem i głód doświadczeń…
…upadamy wtedy, gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem…
Mieć czy być, Myslovitz, 2006

6 kwietnia 2019 roku, wczesnym rankiem na lotnisku w Krakowie wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę się udało, że za chwilkę polecimy do Afryki, że spędzimy tam prawie miesiąc…20 lat marzeń nagle zderzyło się z rzeczywistością.
Na płycie lotniska czeka samolot o napędzie turbośmigłowym. Po uruchomieniu silników brzmi podobnie, jak stary, poczciwy odkurzacz Zelmer. Bilet wskazuje, że za godzinę będziemy w Wiedniu, jednak spoglądając ukradkiem na drżące za oknem śmigła, wiedza ta wcale mnie nie uspokaja. Nigdy wcześniej nie leciałam podobną maszyną. Kortyzol już znacznie przekracza granice normy, wyobraźnia szaleje, paraliż rozlewa się po całym ciele, tylko prawa ręka pamięta, by dorwać dłoń Mateusza.
„Odkurzacz” bardzo szybko znajduje się w chmurach – nie potrzebuje wiele czasu na wznoszenie, 60-minutowy dystans nie wymaga zdobywania lotniczych Everestów. Zostawiamy za sobą poranny zamglony Kraków.
Strach przed lataniem
Boję się latać. Dowiedziałam się o tym w wieku 20 lat, kiedy pierwszy raz wsiadłam do samolotu. Hałas silników, przyspieszenie, wysokość, Panie, dwa rzędy za mną, pytające stewardesę, skąd wziąć maseczki z tlenem w razie awarii, żarty „a co jak się ogon urwie?”, ciemność i drżące, mrugające światełko na końcówce skrzydła…3 godziny obiecywałam Aniołowi Stróżowi wiele, w zamian za bezpieczne lądowanie.
Zostało mi tak do dziś. Za każdym razem ktoś musi mnie trzymać za rękę przy starcie i lądowaniu (boję się pomyśleć, co by było, gdyby nikt nie był w stanie zaofiarować pomocnej dłoni), za każdym razem na dzień przed wylotem dopada mnie niepokój typu „hmmm…po co ja się na to decydowałam”, za każdym razem, kiedy zapalają się kontrolki „proszę zapiąć pasy”, pierwsza świecę przykładem, niemniej obrazkową instrukcję wzorowych zachowań w awaryjnych sytuacjach zakopuję głęboko pod samolotową prasą, by w ogóle jej nie widzieć (wcale nie dostrzegam sprzeczności ;)…instrukcja mnie stresuje). Nigdy nie mogę zasnąć, wytrzeszczam oczy na ludzi, którzy przytuleni do okna na glonojada, bezboleśnie znoszą start i lądowanie (nie wspomnę o tych, którzy przy podchodzeniu do lądowania przypominają sobie, że warto byłoby jeszcze wybrać się na wycieczkę do toalety), sztywnieję, kiedy samolot zaczyna mocniej drżeć, nie patrzę przez okno przy starcie, a kiedy w ogóle ośmielę się przechylić do szyby, niezmiennie towarzyszy mi uczucie, że samolot też się przechyla i pewnie za chwilę go przeważę. Każdy ma swoje natręctwa (m.in. z tego powodu do Gruzji płynęliśmy 3 dni promem cargo przez Morze Czarne…podziwiając delfiny i deszcz perseid 🙂 o rejsie do Gruzji tutaj).
„Zelmer” dolatuje już do granic perfekcyjnie poukładanego Wiednia. Symetria zadziwia – ośmielam się spojrzeć na miniaturowe wiatraki i równiuteńkie pola uprawne. Pilot chce chyba lekko skręcić, ale coś nie wychodzi, maszyną niebezpiecznie szarpnęło. Zdziwieni pasażerowie wydają krótkie okrzyki, a ja zamykam się w swojej „żółwiej skorupie”. Wolę nie egzaminować czy śmigła jeszcze się obracają, nawet kątem oka. Nie mam na tyle dużego doświadczenia lotniczego, by wiedzieć co w awiacji jest normą, a co patologią (może to i lepiej). Być może pilot ma nerwowy dzień.

Codzienne zdumienie
„Odkurzacz” wylądował gładko i punktualnie. Na płycie wiedeńskiego lotniska połyskuje flota Austrian Airlines. Czekając przy właściwej bramce obserwuję startujące i lądujące samoloty. To moja prywatna psychoterapia. Z poziomu lądu maszyny te niezwykle mnie fascynują, ich zgrabne unoszenie się w powietrze, mimo wszystkich fizycznych uzasadnień, nadal pozostaje dla mnie nieco mistyczne.

Mój strach przed lataniem podobno jest irracjonalny i irracjonalne są też powody, dla których się uspokajam. Pod bramkę podjeżdża piękny samolot z pięciolinią i nutkami na „okładce”. Po wejściu na pokład, pasażerów wita delikatna symfonia Mozart’a. Nie wiem dlaczego, ale już na sam widok nutek czuję się bezpieczniej. Przyznam (i nie jest to kryptoreklama lub lokowanie produktu), że Austrian Airlines mają polot i dobrych psychologów…przynajmniej, jeżeli chodzi o mój przypadek.

Połączenie Kraków – Cape Town z przesiadką w Wiedniu jest dla nas najszybszą i najtańszą opcją. W ciągu jednego dnia dotrzemy do RPA – start o 7:15 z Krakowa, przylot do Cape Town o 22:40 (w RPA przestawiamy zegarki tylko o jedną godzinę do przodu). Wylatując z Wiednia, jeszcze nie wiem, że będzie to najbardziej widokowy lot w moim życiu. Bardzo szybko zaprzyjaźniam się z miejscem przy oknie. Wklejona w szybę, nie mogę wyjść z zachwytu. Uderzająca potęga i różnorodność natury oraz niesamowity wpływ człowieka na krajobraz…zapomniałam, że boję się latać…


Alpy, Morze Śródziemne, Plac Św. Piotra…
Jako pierwsza na kontynencie afrykańskim wita nas Tunezja. Krajobraz wybrzeża zupełnie nie zdradza, że w kraju tym kręcono m.in. kultowe Gwiezdne Wojny…



Po chwili znajdujemy się w zupełnie innej „Galaktyce”…samolot „cichutko” prześlizgnął się przez granicę. Nic się nie stało. Nie było fanfar na cześć Królowej pustynnego świata. Pilot nie oznajmił pasażerom – „proszę Państwa, proszę wyłączyć telewizory, proszę zapiąć pasy i proszę spojrzeć przez okno…przed Wami nieziemskie widoki…przed Wami Sahara…

…której człowiek nie potrafi okiełznać”.
Na pokładzie spokój. Rutyna. Stewardesy wykonują swoje codzienne obowiązki. Pasażerowie zasłaniają okna przed rażącym słońcem. Ja znęcam się nad Mateuszem nieustannym „zobacz!”.




Czas pozwala uzmysłowić odległość. Ekran przede mną podpowiada, że pokonujemy średnio 800 km/h. Muszę uwierzyć, że tak jest. Na ziemi panikuję przy przyspieszeniu do 120 km/h, w powietrzu prędkości jednak nie czuć, a wzrok momentami sugeruje, że wisimy w miejscu. Tylko zmysł słuchu rejestruje ryk potężnych silników na zewnątrz. Podobno lecimy.

Granice państw są niedostrzegalne. Delikatne wstęgi dróg, zaznaczają nieśmiałą obecność człowieka. Gdyby pilot powiedział, że na chwilkę zboczyliśmy z trasy i oto przed nami Mars w pełnej krasie, uwierzyłabym zapewne.


Tunezja, Algieria, Niger…Sahara wydaje się nie kończyć. Na mapie pojawiają się nazwy miejscowości rozrzuconych po pustyni. Trudno uwierzyć, że może się tam toczyć życie. Gdzieś w cieniu skalistych zboczy kryją się oazy zamieszkiwane przez Tuaregów, czy szerzej Berberów, dla których pustynia jest domem. Gdzieś pośród potężnych piaszczystych wydm pracują rafinerie ropy naftowej i gazu ziemnego, czy kopalnie złota (zdjęcia satelitarne zadziwiają). W Parku Narodowym Tassili n’Ajjer w Algierii odszukać można prehistoryczne malowidła i płaskorzeźby wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ta naturalna kronika historii Ziemi stanowi świadectwo nieprawdopodobnych zmian klimatycznych, które ukształtowały dzisiejszy krajobraz i przypomina, że Sahara była niegdyś zielona.


Algieria – powierzchnię największego państwa w Afryce w znakomitej większości pokrywa Sahara, 6 kwiecień 2019
Mieć czy być?
Nad Saharą lecimy prawie 4 godziny, podziwiając jej naturalne piękno. Z tyłu głowy pozostaje jednak świadomość, że pustynia ta codziennie jest świadkiem wielu ludzkich tragedii.

UNICEF wskazuje, że ponad 380 tysięcy dzieci, które nie ukończyły jeszcze 5 lat, cierpi w Nigrze z powodu głodu. O humanitarnym kryzysie w tym państwie (i nie tylko w tym) piszą Lekarze bez granic. Niemalże cały obszar Nigru zajmuje Sahara, znikomy odsetek stanowi ziemia uprawna. Cykliczne susze, powodzie czy szarańcza niszczą uprawy i skazują mieszkańców na dotkliwy brak żywności. Pomocy medycznej potrzebują uciekający przez Niger uchodźcy m.in. z sąsiedniej Libii i Nigerii, czy osoby poszukujące azylu, deportowane z Algierii (więcej informacji tutaj). W bardzo trudnej sytuacji znajdują się również osoby, które zmuszone są opuścić swoje domostwa z obawy przed atakami terrorystycznymi. Informacje te przytłaczają i pojawia się pytanie czy jako jednostki możemy jakkolwiek to zmienić.
W tym miejscu przypominają mi się słowa Szymona Hołowni, założyciela m.in. Fundacji Kasisi w Zambii:
„Nie daj więc sobie wmówić, że nie masz na nic wpływu, bo masz większy, niż myślisz. Nie rezygnuj z wakacji, nadal pij wino do kolacji. Nie oddawaj potrzebującym wszystkiego – dziel się z nimi drobniakami, ułamkiem tego, co masz. Ale rób to regularnie! I koniecznie z uśmiechem”1
Może warto więc poczytać o projektach organizacji takich jak Lekarze bez granic, UNICEF, Kasisi czy Another Love Children’s Charity, prowadzonej w Ugandzie przez Marggie, bohaterkę książki Chrobot Tomasza Michniewicza.
„Młodym ludziom z Zachodu często się wydaje, że już sama ich obecność w Afryce to pomoc (…) Chcą przyjechać, żeby leczyć dzieci, uczyć w szkole, opiekować się dzikimi zwierzętami, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji (…) W większości przypadków wolontariusz to więcej problemów niż pożytku (…) Trzeba uważać (…) żeby dzieci w sierocińcu się do niego za bardzo nie przyzwyczaiły, bo zaraz przecież zniknie (…) Wolontariusz musi coś jeść, spać w niezłych warunkach, mieć Internet i czas wolny. Żaden nie będzie pracował szesnaście godzin bez przerwy, jak miejscowa pielęgniarka, jadł raz dziennie. Wolontariusz dużo kosztuje. Niewiele w sumie wnosi, niewiele jeszcze potrafi, szybko się męczy, ale czuje się Lekarzem bez Granic. Dlatego staże w biednych krajach są płatne (…) W branży o takich wyjazdach nie mówi się z resztą wolontariat, raczej wolonturystyka. Setki zachodnich agencji robią na niej świetny interes. Jedni chcą pomagać, inni potrzebują pomocy, a ktoś na tym zarabia kokosy (…) Większość tych kokosów zostaje na Zachodzie. Marggie pomyślała, że działając lokalnie, może odwrócić proporcje.”2 – pisze Tomek Michniewicz w swojej książce Chrobot.
Nie każda pomoc powoduje zatem rozwój i wzrost, paradoksalnie niekiedy wręcz krzywdzi. Na grupawschodu.pl czytam, że organizacje pozarządowe, które ślą pomoc do Demokratycznej Republiki Konga, niekiedy przejmują wręcz obowiązki rządu, w efekcie czego państwo czuje się zwolnione z zapewnienia swym obywatelom podstawowych świadczeń np. z zakresu ochrony zdrowia. „To bardzo krzywdzące dla rozwoju kraju. Uczy wygodnictwa. Prezydent przyznał dla przykładu większy budżet na swoje wydatki niż na ochronę zdrowia bo wiedział, że strumień dolarów spłynie od darczyńców. I spływał z każdej strony. Efekty wieloletniego rozdawnictwa widać dziś. Na nasz widok wszyscy jak jeden mąż wyciągali rękę po coś (…) przecież Ty jesteś biały, biali zawsze coś dawali. Zachodni świat bezczelnie wykorzystał i zepsuł tą część Afryki.”3
Podobnie stwierdzi nasz Przewodnik w czasie safari w RPA – rządy państw afrykańskich niewłaściwie wydatkują, zatrzymują wręcz dla siebie, pieniądze, które otrzymują w formie pomocy z zewnątrz. Ludzie faktycznie potrzebujący w sposób marginalny korzystają z tej „pomocy”. Afryka powinna się usamodzielnić.
Jak zatem pomagać, by nie skrzywdzić? To trudne pytanie, na które odpowiedź nie jest prosta. Każdy przypadek należy traktować indywidualnie.
Wybiegając nieco do przodu, w RPA odwiedziliśmy maleńką wioskę Bulungula, w której lokalna społeczność ludu Xhosa prowadziła niewielki, reprezentujący ich kulturę, lodge dla turystów. Całym przedsięwzięciem zarządzały głównie miejscowe kobiety, pomagał im przebywający tam na stałe białoskóry wolontariusz. Działalność ta sprawiała im wiele radości. Miejscowi uczyli się angielskiego, obsługi komputera, rachunkowości, marketingu. Pokazano im, jak wykorzystać posiadane zasoby, zbudowano stronę internetową (klik!). Lokalni mieszkańcy oferowali dodatkowe usługi, m.in. lekcję gry na bębenkach czy lekcję rozpoznawania pożytecznych ziół w lesie. Rozwijali się i aktywizowali, pokazując jednocześnie piękno swojej kultury („Bulungula is not a resort with a fence with the locals on the outside and guests on the inside” – takie hasło promowane jest na stronie internetowej lodge w Bulunguli).
Edukować i dać możliwość rozwoju, pokazać, że społeczność ma moc sprawczą – z pewnością takie projekty zasługują na aprobatę. Wspieranie ludzi wyspecjalizowanych w niesieniu niezbędnej i rozsądnej pomocy, czy też wspieranie ludzi, którzy urodzili się w Afryce i działają lokalnie, być może pośrednio odmieni czyjąś przyszłość, być może pośrednio sprawi, że ktoś po raz pierwszy w życiu szczerze się uśmiechnie.



Głód doświadczeń
Zmiana strefy klimatycznej wyraźnie się zaznacza. Pustynia znika, a wraz z nią słońce. Od tej pory samolot, drżąc od czasu do czasu, pokonuje gęste chmury. Daleko pod nami migocze tajemnicza dżungla. Nigeria, Kamerun, Kongo i Demokratyczna Republika Konga, Angola…




…Namibia wita nas okryta ciemnym płaszczem nocy – nie zdążyliśmy zobaczyć najstarszej pustyni świata w świetle dnia.
Po jedenastu godzinach lotu w oknach samolotu zaczyna błyszczeć Cape Town, łzy wzruszenia cisną się do oczu, w słuchawkach Freddie Mercury śpiewa akurat „Don’t stop me now!”. Głębokie pragnienie, by zobaczyć ten, tak piękny przyrodniczo kraj, przywiodło nas tutaj.

Tak kończy się najpiękniejszy lot w moim życiu. Tak zaczyna się jedno z najpiękniejszych życiowych doświadczeń, tak zaczyna się podróż do Afryki Południowej.
VW Chicko czeka już w garażu…
Przypisy:
1https://www.fundacjakasisi.pl/fundacja/#ludzie-fundacji [dostęp: 04.05.2020]
2T. Michniewicz, Chrobot, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2018, s. 420
3http://grupawschodu.pl/bogactwo-ktore-stalo-sie-przeklenstwem-czyli-historia-demokratycznej-republiki-konga/ [dostęp: 04.05.2020]